Takie zjawiskowe poranki nie zdarzają się zbyt często. Właściwie to mnie nie trafiają się tak często, jakbym tego chciała i potrzebowała. Nie chodzi tylko o dogodne warunki pogodowe, albo o magię, jaką mnie ten poranek obdarzył. Ani nie ze względu na brak czasu, którym my ludzie najchętniej się usprawiedliwiamy. Przyczyna jest prosta.
Sowa nie może być skowronkiem.
Chyba, że …
Wszyscy, którzy mnie choć trochę znają wiedzą, że bardzo wczesne wstawanie to moja słabość. Próbuję z nią walczyć, jednak rezultaty bywają różne. W okresie wiosna – lato wygrywam ja, w czasie jesień – zima po wielokroć wygrywa ona.
Ta nieustanna walka z moją naturą to prawdziwa szarpanina. Dzień w dzień serwuje sobie akt przemocy w postaci pięciu alarmów i kilku dodatkowych drzemek w telefonie. Kiedy za oknem ciemno i zimno trudno tak od razu, na pierwszy dźwięk budzika odrzucić ciepło kołdry.
Jak w takie poranki nauczyć się wstawania skoro wolałoby się zostać w łóżku i poczekać, aż słońce choć odrobinę pokaże się na horyzoncie?
Trzeba widzieć w tym jakiś cel.
Paradoksalnie ja bardzo lubię poranki. Jest w nich coś optymistycznego, niosą nadzieję, ustawiają cały dzień. To nowy początek, który daje czas na realizację pomysłów i kaprysów.
W końcu może to być najlepszy czas na pasję, na którą w ciągu dnia brakuje czasu.
Wiem, że decyzja o tym czy biegać rano czy wieczorem to bardzo indywidualna sprawa. Powodów za i przeciw można wymieniać wiele. Powiem więcej, nie sądziłam, że ja kiedykolwiek to przyznam, ale wieczorne bieganie, od którego u mnie przecież wszystko się zaczęło, przestaje być dla mnie tak atrakcyjne i efektywne, jak bieganie w pierwszej połowie dnia.
Dlaczego?
Między innymi dlatego, że tak rozpoczęty dzień oznacza, że po porannym bieganiu kąpiel w zwykłym płynie jest niczym „kąpiel Kleopatry” w najlepszym SPA, domowe śniadanie smakuje jak śniadanie w restauracji posiadającej gwiazdkę Michelin. W dodatku uśmiech nie schodzi mi z twarzy przez cały dzień. Dotleniony mózg funkcjonuje bez zarzutu, podsuwając sto pomysłów na minutę. Energii do działania wystarcza do zmroku, a stan zadowolenia z przełamania własnych słabości utrzymuje się zaskakująco długo. Dodatkowego humoru dodaje perspektywa „wolnego wieczoru”, w którym to zawsze zadowolona z siebie uświęcam się w przekonaniu, że byłoby szkoda przespać taki świt.
Poza tym w zorzy jest coś czarodziejskiego. To fascynujące podglądać świat taki nierozbudzony, nieprzygotowany, zaskoczony obecnością innych. Patrzeć jak natura budzi się z letargu.
Gdy za lasem wstaje słońce, odtąd zaczyna się cała przyjemność estetyczna. Gra świateł i cieni.
Promienie słoneczne przebijają się przez konary drzew, oświetlając okolicę. Jesienna mgła wygląda jak letni kurz, unoszący się nad drogą. W polach otulonych mętną szarością chowa się zwierzyna, która początkowo stoi nieruchomo, nasłuchuje, by w jednej chwili rozbiec się na cztery strony świata.
W końcu to piękne móc być świadkiem tego, jak z czasem mgła ulatnia się w promieniach słońca i wstaje jak oblubienica na spotkanie ukochanego.
I zacznie się nowy dzień, pełen słońca i dobrej energii.
