Nie należę do osób, które rozpamiętują przeszłość. Od zawsze bardziej interesowało mnie, co jeszcze przede mną. Nie oglądam się za siebie. Zdecydowanie wolę patrzeć na wprost. Jedyny czas, w którym rozmyślam nad tym co było, minęło, to koniec roku kalendarzowego. To taki moment, w którym podświadomie podsumowuję miniony czas.
Rok 2018 pod względem biegów był dla mnie idealny. Wzięłam udział we wszystkich imprezach biegowych, o których kiedyś mogłam tylko pomarzyć.
Wiosnę przywitałam w Pieninach, biorąc pierwszy raz udział w biegu górskim. (RELACJA) W malowniczej Szczawnicy miałam okazję spotkać i posłuchać rad najlepszych biegaczy górskich z całej Polski. Szczawnica i Pieniny trwale wyryły sobie miejsce w moim sercu.
W czerwcu uczestniczyłam w biegu 3 x Śnieżka = 1 x Mont Blanc na dystansie średnim 36 km (2000 metrów przewyższenia). Miałam dwukrotnie zdobyć Śnieżkę z dwóch różnych stron. Po pierwszej pętli wynoszącej 17 km zameldowałam się w centrum Karpacza z czasem 3.06:16. Warunkiem rozpoczęcia kolejnego okrążenia, czyli drugiego podejścia na szczyt Śnieżki było zmieszczenie się w limicie trzech godzin. Zabrakło mi 6 minut i 16 sekund, aby kontynuować bieg. Czułam się bardzo rozczarowana, ale też zmęczona fizycznie. W tym dniu było najwięcej chwil do utraty sił i do utraty tchu.
Była to dla mnie cenna lekcja na przyszłość, która odrobinę utemperowała upór, tkwiący w moim słowiańskim charakterze.

Latem zagościłam w Sudetach i wzięłam udział w Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdroju. Tam zauważyłam progres w moim bieganiu po górach. Oswoiłam się z kamienistymi i ostrymi zbiegami.
Nabrałam wiatru w żagle i pojechałam w Tatry. Tam spędziłam urlop, podczas którego wstawałam skoro świt i nie rozstawałam się z butami do biegania.
Jesienią byłam w Górach Stołowych. W biegach Garmin Ultra Race w Radkowie (RELACJA) pierwszy raz poczułam, że przynależę do grupy osób, mających takie samo podejście do biegania i życia.
Ubiegły rok obfitował w wiele cudownych i wzruszających chwil. Był dla mnie rokiem gór, nowych dróg i pięknych ścieżek.
Dla zachowania równowagi nie zabrakło gorzkich chwil, które pomimo mojego optymizmu i pozytywnego podejścia do życia, były trudne do przełknięcia. Zdałam sobie sprawę, że optymizm to nie uśmiech przyklejony do twarzy, ale spokojna akceptacja tego, że życie ma blaski i cienie. A stary rok miał różne smaki. Poznałam smak przygody, bo bieganie po górach to jedna, wielka przygoda. Smak adrenaliny, która sprawia, że można góry przenosić. Smak radości, takiej szczerej ze łzami szczęścia i uśmiechem od ucha do ucha. Smak strachu takiego, o którym nie wiedziałam, że może istnieć. Smak straty i żalu, bo 51 lat to nie czas na umieranie!
W minionym roku bardziej niż kiedykolwiek poczułam, że w życiu „nigdy nie jest tak, że ani goryczy do dna, ani słodyczy do pełna.” (Romuald Koperski).
Z nadzieją patrzę w przyszłość i czekam, aż przyniesie nowe siły i powiew świeżości.